Jednak nie tylko w szkołach ceniono Polaków. W Korpusie Budowy Dróg i Mostów pracowało ich wielu. Zatrudniano ich jako „p.o.”, ponieważ inżynierami mogli być tam tylko rodowici Francuzi, ale też jako kierowników robót, których ceniono szczególnie wysoko.
Ciekawostką jest to, jak przedstawiciel francuskiego rządu odpowiadał tym, którzy taki stan rzeczy krytykowali. Mówił on: „Polacy odznaczają się wielką zdolnością, pracowitością, uczciwością nieskazitelną i oddają krajowi rzetelne usługi”. Zdanie, które i dziś dałoby się powtórzyć w odniesieniu do wielkiej części polskich emigrantów.
Za oceanem
Jednak nie wszyscy z nich pozostali we Francji lub w ogóle do niej trafili. Wielu los i świadomy wybór rzucił daleko od tego kraju. Spora grupa pracowała w Turcji. Byli tacy, którzy odkrywali złoża na Kaukazie lub budowali kolej w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. A taki na przykład Kazimierz Gzowski nie tylko budował tory, ale też pomyślał o stworzeniu... parku krajobrazowego rejonu Niagary. Nasi rodacy odcisnęli też swój ślad w inwestycjach takich jak wielkie kanały – Sueski i Panamski.
Kilku trafiło też do Szwajcarii. Przeprowadzili tam wiele projektów o dużym znaczeniu, przygotowali na przykład pierwszą nowoczesną mapę tego kraju. A jeden z nich, weteran powstania listopadowego Norbert Patek, założył firmę zegarmistrzowską... Patek-Philippe, która z powodzeniem działa do dziś.
Kilka z najciekawszych postaci trafiło jednak do Ameryki Łacińskiej, gdzie wciąż są wspomniane. Sztandarowym przykładem jest Ignacy Domeyko, który stworzył podstawy chilijskiego górnictwa i był wieloletnim rektorem Uniwersytetu w Santiago de Chile.
Jako grupa szczególnie zasłużyli się na przykład w historii Peru, gdzie Edward Habich (który dla odmiany walczył w powstaniu styczniowym) stworzył i przez pewien czas prowadził pierwszą na kontynencie politechnikę z prawdziwego zdarzenia.
Nie tylko szkoła była powodem do dumy. Na wyjątkową uwagę zasługuje także Edward Malinowski – absolwent École des Ponts et Chaussées i budowniczy Central Transandino, a więc Centralnej Kolei Transandyjskiej. Inwestycji, która uchodziła za jeden z ówczesnych cudów techniki i nie do końca wierzono w jej istnienie. Sam projekt wydawał się bowiem niemożliwy do przeprowadzenia.
Kolej – biegnącą z Limy do miasta Oroya – przeprowadzono na niemal 5000 m n.p.m. Startując prawie z jego poziomu. Na linii jej biegu znajduje się kilkadziesiąt mostów i tuneli. Samych tuneli jest zresztą ponad 60 i liczą w sumie 6 kilometrów. A trzeba pamiętać, że wszystko zrobiono bez dostępu do dzisiejszej technologii. Budowano na przykład, wynosząc materiały... na plecach. Robili to przede wszystkim chińscy robotnicy, którzy swoją pracę nierzadko przypłacali życiem. Podczas budowy zginęło ich kilka tysięcy.
Sam Malinowski, który pochodził z Wołynia, nadzorował cały projekt, co oznaczało, że go tak przygotował, jak i budował. Robił wszystko, co jako inżynier mógł zrobić.
//s/
Od trasowania po obliczanie obciążeń, w czym często pomocna okazywała się zresztą intuicja, ponieważ była to dziedzina nauki, która nie była jeszcze wówczas wystarczająco rozwinięta. Powodzenie przedsięwzięcia spowodowało, że paryska Szkoła Dróg i Mostów uznała go za jednego ze swych najwybitniejszych absolwentów.
Znaczenie połączenia było jednak dużo większe niż jedynie zrobienie czegoś, czego zrobić się nie dało. Kolej Transandyjska połączyła wybrzeże kraju z interiorem. Dzięki niej udało się też stworzyć lądowe połączenie pomiędzy dwoma oceanami: Atlantykiem i Pacyfikiem. Pomogło to rozwinąć się gospodarce tego regionu.
W Peru pracowali też inni Polacy: Władysław Kluger, Władysław Folkierski i Aleksander Miecznikowski.
Inną inwestycją, która spowodowała rozkwit lokalnej gospodarki, była budowa kolei z Sao Paulo do Rio de Janeiro. Naczelnym inżynierem był Bronisław Rymkiewicz, który zresztą brał udział także w budowie portu w Manaus – wykorzystywanego do eksportu kauczuku, co było wyzwaniem ze względu na dochodzące do kilkunastu metrów wahania wody w tym miejscu.
Lista niezmiernie długa
Wymieniać można by długo, ponieważ to tylko nieliczne, zaczerpnięte od Stefana Bratkowskiego i Bolesława Orłowskiego, przykłady. Znany publicysta i dziennikarz oraz jego kolega inżynier i historyk opisują ich znacznie więcej. Kolejne znajdują się w literaturze, która jest jednocześnie trudno dostępna i mało znana, ale też warta odszukania.
Choćby w „Polskich inżynierach” Alfreda Liebfelda lub „Polacy światu”, której autorem jest właśnie Orłowski. Są to pozycje, które co pewien czas można za kilka złotych upolować na Allegro. Tak samo zresztą, jak i „Skąd przychodzimy?” Bratkowskiego. Warto sięgnąć po wszystkie trzy.
Warte przytoczenia jest jednak jeszcze coś. Zwłaszcza dziś, kiedy umiejętności zdobyte na emigracji są zdecydowanie zbyt często niedoceniane w Polsce. Bratkowski opisuje, jak w latach 90. XIX wieku Kluger i Folkierski wrócili do Galicji, gdzie chcieli wykorzystać swoje ogromne doświadczenie. „Krakowskie urzędasy z Rady Miejskiej nie raczyły umieścić Klugera nawet na liście kandydatów do stanowiska dyrektora budownictwa miejskiego, czym się już wtedy ośmieszyły na całą Galicję, a dla Folkierskiego Lwowska Szkoła Politechniczna... nie znalazła etatu” – możemy przeczytać w „Skąd przychodzimy?”.
Tomasz Borejza, Cooltura