Wydaje się, że lansowana od pewnego czasu dieta owadzia to nie wielkomiejska ekstrawagancja, tylko smutna przyszłość szarych mas. Białko owadzie jest nieporównywalnie tańsze w produkcji niż zwierzęce, a może nawet i roślinne. Ponadto – podobno – nie ustępuje swoim „tradycyjnym” odpowiednikom pod względem potencjału odżywczego. Tak przynajmniej reklamują je zwolennicy eliminacji mięsa z ludzkiego menu i wprowadzenia do niego kotletów z żuka gnojarza.
Przyznam nieskromnie, że pewne zdolności profetyczne stwierdzam również u siebie. Przeczucie, że dieta owadzia to przyszłość gastronomii, urodziło mi się w głowie jeszcze kilka lat temu, po obejrzeniu sensacyjniaka sci-fi z 2013 r.: „Snowpiercer. Arka przyszłości”. Akcja filmu rozgrywa się w pociągu, który stanowi jedyne bezpieczne schronienie na Ziemi w epoce nowego zlodowacenia. Bohaterowie podzieleni są na kasty. Lud uciemiężony odżywia się galaretką, która okazuje się być – uwaga, spoiler – zżelowaną owadzią miazgą. Nawigatorzy pojazdu mają na stanie znacznie urodziwsze frykasy, którymi zajadają się, rzecz jasna, w ukryciu. W końcu dochodzi do przewrotu i innych meandrów fabuły narzuconych wymogami gatunku, ale to zupełnie bez znaczenia. Z całego filmu godny uwagi jest tylko wspomniany koncept: galaretka z owadów jako papka dla mas.
W odróżnieniu od pozostałych kocopołków i klisz zawartych w tej produkcji stanowi on wizję stosunkowo oryginalną, przerażającą dla łasuchów, a co najważniejsze realistyczną. Oczywiście scenarzyści też nie wzięli pomysłu z powietrza – na to, że ludzkość należy karmić owadami, zamiast mięsem, powpadali zapewne już dawno eksperci rozmaitych think tanków, zajmujących się prognozowaniem i projektowaniem losów naszego gatunku. Będą zresztą wpadali na to coraz częściej, bo idea zdaje się zyskiwać na popularności. Niedawno podobne przewidywania pojawiły się w publikacji „Far future. Historia jutra”, wyprodukowanej przez instytut pani Hatalskiej, specjalistki od marketingu, która przebranżowiła się na wieszczkę – zawód niewątpliwie lepiej płatny w czasach szczególnej niepewności jutra.
Hatalska twierdzi: „Scenariusz, w którym prawdziwe jedzenie dostępne jest dla najbogatszych, powoli sprawdza się już dziś. Najtańsza jest żywność wysoko przetworzona (np. parówki zawierające śladowe ilości mięsa), która nie służy ludziom w dłuższej perspektywie. Za żywność zdrową, świeżą i wyprodukowaną ekologicznie, bez szkody dla planety, trzeba zapłacić odpowiednio więcej, na co nie stać dużej części populacji.” – cytuję za
BusinessInsider.pl. Warto zwrócić uwagę na sformułowanie „bez szkody dla planety”. Nawiązuje ono do aktualnie obowiązującej ideologii, zgodnie z którą nasza planeta jest ważniejsza niż sam człowiek i to biblijne zalecenie czynienia sobie ziemi poddaną to właściwie herezja. Z takiego ujęcia sprawy wynika, że sensem produkcji ekologicznej jest nie tyle ludzkie zdrowie, ile bliżej nieokreślony dobrostan planety. Wprawdzie nie ulega wątpliwości, że dobrostan planety jest ważny – ale ze względu na dobrostan ludzi, a nie, jak to się scholastycznie mówi, per se.
Tymczasem we współczesnym świecie ludzie znaczą coraz mniej. Bo coraz więcej znaczą, na przykład, zwierzęta czy, na przykład, Gaja (Matka Ziemia) – konstrukt niegdyś mitologiczny, a dziś ideologiczny, uzasadniający rozmaite szemrane działania pod pretekstem ocalenia świata. Misją zbawienia świata podyktowane mają być również zmiany w menu. Od pewnego czasu trąbi się po jerychońsku o nieekologiczności produkcji mięsa. Podobno pochłania ona 80 proc. gruntów rolnych, 40 proc. światowej produkcji zbóż i 10 proc. zasobów wodnych. Faktycznie, sporo, tylko warto by przy okazji zapytać, ile wartości odżywczych ma kilo schabu, a ile kilo chabaziów wykorzystanych do wykarmienia świnki. Trzoda hodowlana to żywa fabryka przetwórstwa, która przekształca surowiec w produkt pełnowartościowy dla człowieka. Na podobnej zasadzie, jak ziemia stanowi „infrastrukturę” do produkcji roślin.
Dodatkowy efekt perswazyjny mają wywrzeć przytoczone w tekście BI dane FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa). Wskazują one, że niemal 800 milionów ludzi na świecie cierpi z powodu niedożywienia. Smutne, tylko że w 2015 r. odsetek głodujących osiągnął najniższy poziom w historii (ok. 10 proc.), a produkcja żywności z nawiązką zaspokaja zapotrzebowanie całej ziemskiej populacji – problemem jest dystrybucja jedzenia i blokowanie rozwoju rolnictwa w biednych obszarach globu (m.in. przez unijne cła zaporowe), takich jak Afryka, gdzie liczba głodujących jest właśnie najwyższa na świecie.
Od dłuższego czasu mam wrażenie, że głównym podłożem zdecydowanej większości światowych problemów, również tych rolnych i środowiskowych, jest struktura własnościowa kapitału wynikająca z mechanizmu kreacji pieniądza. Przekłada się ona na koncentrację środków produkcji i technologicznego know how w rękach nielicznej grupy spółek i władających nimi funduszy inwestycyjnych. To czynniki prowadzące zarówno do gospodarczej, jak i politycznej dyktatury gospodarczych molochów. Rynkowi giganci mają wpływ na kształt międzynarodowego prawa, sposobu produkcji i prowadzenia wymiany handlowej. Ponadto skutecznie hamują wynalazczość (wykorzystując bandyckie prawo patentowe) i przedsiębiorczość drobniejszego sortu oraz kanalizują innowacyjność w kierunku dla siebie wygodnym.
To kluczowa przyczyna wchłaniania małych, samowystarczalnych gospodarstw rolnych przez wielki agrobiznes. To również kluczowa przyczyna „deekologizacji” rolnictwa, zatruwania ziemi, wód gruntowych i żywności
ciężką chemią – co stanowi nieporównywalnie większy problem niż samo wykorzystanie areału do celów produkcji mięsnej. Problem w tym, że to system, którego mechanizmów nie da się łatwo naświetlić szerokiej publiczności, która mogłaby w tej sprawie zagłosować portfelem, oddolną inicjatywą lub kartą wyborczą.
Skutek? „Na razie wielu z nas trudno myśleć o odżywianiu się mięsem z owadów, jednak już wkrótce może to być jedyne, a nie alternatywne źródło białka, na jakie będzie nas stać.” – kwituje pani redaktor z BusinessInsider.pl.
Pan Dobrodziej